Serię z Litwy, Łotwy, Estonii i Finlandii planowałem zacząć jak zwykle – zebrać zdjęcia, opisać miejsca i podzielić się z Wami pięknem tych krajów. Jednak ilość rzeczy jaka mnie zaskoczyła, zachęciła mnie do wprowadzenia Was do naszej wspólnej przygody od poznania tamtejszej kultury, klimatu i systemu.
Najpierw trzeba się jakoś dostać
No właśnie. Sprawa nie jest tak oczywista jak dojazd do innych krajów Europy. Dla jasności: trasę rozpocząłem w Warszawie jadąc najpierw do Wilna, potem do Rygi, później do Tallina z szybką wizytą w Helsinkach, kończąc na Kownie i Trokach. Wsiadając do pociągu do Wilna w Warszawie (lub nieco dalej) niezbędne jest zapoznanie się z takim brzydkim terminem jak wykluczenie komunikacyjne. Określenie to nie jest ładne nie ze względu na jego wątpliwą wulgarność, lecz po prostu oznacza straszną biedę dla kogoś, kto nie ma samochodu lub po prostu nie mieszka w dużym mieście. Chociażby spacerując po stacji w Augustowie, chce się płakać na widok pustej przestrzeni w kilku rubrykach rozkładu jazdy pociągów. A sam wygląd stacji opisuje jej ofertę. Ale my nie o Polsce. Przekraczając granicę z Litwą liczyłem na jakąś poprawę tego stanu. I tak podczas przesiadki w Mockavie (po polsku to Maćkowo) zwątpiłem, czy jeszcze będzie lepiej.
Mijając kolejne stacje, zwróciłem swoją uwagę na rozkład jazdy i dla kogoś, kto nie mieszka w stolicy czy innym większym mieście (również turystycznym) oferta jest dość słaba. Co prawda, być może są tu jakieś autobusy lokalne, ale dla kogoś, kto chce zwiedzić cały kraj nie jest to satysfakcjonujące rozwiązanie. Są miejsca, gdzie pociąg jest kilka razy na dobę, a jeżeli już jest to kolej w takim miejscu idzie spać z kurami. Niestety, ale 1:0 dla samochodu.
Sytuacja wygląda nieco lepiej u północnych sąsiadów, bo mijając granicę litewsko-łotewską widać jakiś ruch na stacjach. Do samej stolicy Łotwy pociągi z okolicznych miejscowości jeżdżą w takcie – zazwyczaj to 1-2 godziny. W Polsce pojęcie taktu jest zupełnie obce – punkt dla Łotwy. Bardzo zaskoczył mnie raczkujący system kupowania biletów online, którym łotewski przewoźnik chwali się z dumą na swojej stronie internetowej. Ciężko było się do niego dokopać, ale z drugiej strony nie ma takiej potrzeby, bo bilet można kupić z łatwością u kierownika pociągu. I co ciekawe – nie trzeba go szukać, tylko sam do nas podejdzie. Jest frekwencja, jest komfortowo, ale lepiej nie róbcie pamiątkowych zdjęć w samym budynku stacji w Rydze, bo jest zakaz. To samo na Litwie – są miejsca, że nie można i kropka. W dobie Internetu kolejny martwy przepis. W Polsce podobne i bardzo kontrowersyjne przepisy weszły rok temu, ale o tym kiedyś też się wypowiem.
Niestety w Estonii i Finlandii nie było mi dane podróżować koleją, więc się nie wypowiem. Z mojego researchu wychodzi na to, że jest całkiem dobrze, szczególnie patrząc na całokształt transportu publicznego w tych krajach.
Na odcinku Ryga – Tallin skorzystałem z oferty jednego z popularnych przewoźników autobusowych. Takiego rozczarowania komfortem, stanem technicznym i bezpieczeństwem jazdy jeszcze nigdy nie miałem. Nie pomaga poziom tamtejszej „autostrady” łączącej ze sobą te dwie stolice. Co chwilę były ograniczenia prędkości a zerowe możliwości legalnego wyprzedzenia autobusem podkręcały dyskomfort jazdy na tym odcinku. Co prawda, istnieje alternatywa w postaci pociągu, ale tym razem musiałem poszukać czegoś innego ze względu na czasochłonność takiej podróży. Totalnie nie polecam.
Na koniec części dalekobieżnej transportowa perełka – prom. Nigdy wcześniej nie płynąłem promem z prawdziwego zdarzenia. Co prawda, zdarzyło się przepłynąć Bielikiem łączącym Wolin i Uznam, ale to nie to samo co rejs M/S Finlandią. Komfort podróży jest bardzo wysoki. Do dyspozycji jest kilka pokładów, barów i duży punkt widokowy na samym szczycie statku – ale to dla wytrwałych bo bardzo wieje. Trasę pokonuje się w około 2 godziny. Dodając czas na boarding i wyjście, podróż zajmuje łącznie 3 godziny. Myślę, że za cenę 100 złotych bardzo uczciwa opcja. Zaletą promu w stosunku do samolotu jest bagaż, który nie jest limitowany i nie trzeba się martwić o jego zawartość. Zdziwiło mnie to, że wchodząc na pokład takiego statku nikt nie zrobił kontroli zarówno bagaży jak i nawet dokumentów.
Po mieście tylko z kartą
Kasownik jaki znamy w Polsce to w stolicach krajów bałtyckich widok niespotykany. Do korzystania z komunikacji miejskiej niezbędna jest karta. I to nie typowa karta płatnicza a karta miejska. Ogólnie z takim rozwiązaniem jest jeden problem: średnia dostępność po dojechaniu na miejsce. Dwa razy miałem problem ze znalezieniem punktu sprzedaży lub był nieczynny. Nie jest to jakiś duży kłopot, bo czasami taką kartę da się zastąpić aplikacją w telefonie, ale jest to dość problematyczne. Przykładowo w stolicy Litwy oficjalna aplikacja nie działa z zagranicznymi kierunkowymi i SMS z potwierdzeniem nie przyjdzie. Z plusów to dość dobre ceny transportu, choć trzeba się liczyć z tym, że im dalej na północ tym drożej.
W Estonii komunikacja miejska budzi się do życia dość późno. Chciałem dojechać na prom na godzinę 5:30 i musiałem wybrać półgodzinny spacer. Raz to nie problem, ale częściej musiałbym się zastanowić nad innym środkiem transportu.
Najbardziej byłem zadowolony z transportu w Helsinkach. Do wyboru mamy autobusy, tramwaje, metro a nawet promy. Dodatkowo taki prom płynie nawet co 20 minut i pomimo swoich niewielkich rozmiarów jest w stanie zabrać nawet dwa samochody osobowe. Koszt takiej zabawy przez cały dzień to około 9 euro. Dla Polaka to jakieś 39 złotych, ale przeliczanie wszystkiego na złotówki nie ma sensu.
Każdy znajdzie coś dobrego
Pomimo przejechania tylu kilometrów i zderzenia się z kilkoma kulturami, w sklepach na dziale spożywczym jest praktycznie to samo z niewielkimi różnicami. Na Litwie jest pełno przepysznych kiełbas i przetworów, na Łotwie pomimo wojny są produkty z Rosji a w Estonii i Finlandii jest przeogromny wybór słodyczy.
Różnorodność tak na prawdę rozpoczyna się dopiero poza sklepami. Swoje poszukiwania przysmaków zacząłem od hali targowej w Rydze. Takiego rozmachu na próżno szukać w Polsce. Można tu znaleźć dużo produktów lokalnych jak i zagranicznych. Moją uwagę przykuła mnogość produktów z Rosji. Ma to duży związek z przeszłością Łotwy i ogólnie to temat dość delikatny. Do tego jeszcze wrócę.
Drugą fascynującą halę odwiedziłem w Tallinie. Jest tu sklep z dobrej jakości słodyczami, market czy nawet restauracje. Można tu zjeść dania kuchni lokalnej i zagranicznej za dobre pieniądze.
Jest tu jeszcze coś, czego totalnie się nie spodziewałem po takim miejscu. Oprócz stoisk spożywczych ta hala zdecydowanie wyróżnia się działem z antykami. Spędziłem tam ze trzy godziny i nadal było mi mało. Jeżeli będziecie w Tallinie i chcecie komuś kupić pamiątkę – to tylko tutaj. Będziecie oryginalni prezentując chociażby przypinkę z lat 80 niż kolejny tandetny magnes na lodówkę.
Podobne hale są również na Litwie, ale rozmach i wybór jest zdecydowanie mniejszy.
(Nie)śmieciowe jedzenie i marketowe obiady
W Polsce królem fast-foodu jest kebab, zapiekanka i hot-dog na każdym rogu. Tutaj nawet kebaby ustępują takim przysmakom jak czeburek, bielaszy i innym bułczastym pozycjom. Nie są to potrawy lokalne, lecz zadomowiły się tutaj wraz ze Związkiem Radzieckim. Najbardziej czuć to w Rydze, gdzie w centrum co krok można natknąć się na jakąś budę posiadającą w ofercie cieplutkiego czebureka. A czym w ogóle on jest? To po prostu pieróg z ciasta nadziany mięsem i smażony na głębokim tłuszczu. To proste i przepyszne danie wywodzi się z Kaukazu. Moja kochana babcia pochodząca z Białorusi do dziś czasem mi je smaży. Moim zdaniem to must-have na takiej wycieczce.
Jedzenie w takiej formie jest również sprzedawane w marketach do samodzielnego odgrzania w domu. Moim zdaniem największy wybór jest w sieci sklepów Rimi. Oprócz dań mącznych są tu nawet sprzedawane gotowe obiady. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że są one robione na świeżo w sklepie i to codziennie! Jestem zachwycony tą formą i do dzisiaj mi tego brakuje. Taki obiad można skompletować za około 4-5 euro, co przy absurdalnych cenach w restauracjach jest dobrym sposobem by na takim wyjeździe oszczędzić nieco grosza. A na kolację jeść czebureki 😉
Oprócz obiadów na miejscu można kupić świeży smażony chleb, smażone skórki, różnego rodzaju pasty, kanapki a nawet skompletować własne sushi na wagę.
Praktycznie w każdym sklepie jest automat z kawą. Za około 1,5 euro można kupić dowolny rodzaj kawy i to nawet z syropem. To kolejna rzecz za którą tęsknię.
Świeża i tania lokalna kuchnia
Kojarzycie polskie restauracje z daniami na wagę, gdzie możecie wziąć co chcecie? Na Litwie, Łotwie i w Estonii bardzo podobną ofertę ma sieć Lido. Do wyboru są różne dania tradycyjne jak i kuchni regionalnej, pyszne desery, kwas chlebowy, piwo i wino. I to wszystko robione przez nich. Jest za to jeden haczyk: nie można nakładać wszystkiego co się chce. Danie można wziąć tylko w całej porcji lub w ogóle. Nie zmienia to faktu, że jest to bardzo przystępna forma by spróbować dań niedostępnych w polskich restauracjach. Koszt za osobę to około 10-15 euro. I to z napojem.
Siódmy dzień tygodnia należy świętować abstynencją
Alkohol w niedzielę? Nieładnie. A przynajmniej po godzinie 15.
Ze wszystkich czterech krajów na Litwie jest największe ograniczenie w sprzedaży alkoholu. W tygodniu i w sobotę alkohol można kupić między 10 a 20. W niedzielę tylko między 10 a 15. Podobne ograniczenia są w Estonii, gdzie alkohol można kupić tylko między 10 a 22 przez cały tydzień.
Co ważne, sklepy są tu otwarte przez wszystkie siedem dni tygodnia. Otwierają się dość późno bo o 8, ale są otwarte do 22, a czasem nawet do 24.
Halo, kto ukradł księżyc?
Nie wiedziałem, że można tak zatęsknić za ciemnością. Śpiąc w Estonii zasłonięte okno to podstawa. W lato słońce tutaj nie zachodzi a w nocy panuje półmrok. Być może dlatego ludzie zaczynają dzień później niż my.
Polska na każdym kroku
Hotel w Rydze to jedyne miejsce, gdzie miałem wykupione śniadanie. A na stole: polskie mleko, polskie masło, polski cukier, polski dżem, polskie płatki, polska kawa a na recepcji Tymbark. Rodzi to pytanie: czy faktycznie produkujemy tak tanie i dobrej jakości produkty, że nie opłaca im się ich samodzielnie produkować? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi, ale czułem się z tego powodu bardzo dumny. Poza produktami spożywczymi co chwilę jechałem polskim Solarisem, po Litwie wiozła mnie PESA a w Helsinkach z wyspy na wyspę płynął prom ze stoczni w Gdyni.
Na Litwie do dziś w wielu miejscach można dogadać się po polsku. W ten sposób w Trokach kupiłem bilet do muzeum bez powtórki z angielskiego a w restauracji obsługiwała mnie polskojęzyczna kelnerka. Jest to bardzo miłe, że do dziś język polski jest tam używany.
Czy z tego wszystkiego coś warto zapożyczyć do Polski?
Moim zdaniem tak. W Polsce bardzo brakuje mi takiej oferty jak w tamtejszych sklepach. Drugą rzeczą jest ograniczenie w sprzedaży alkoholu. Dzięki temu na ulicach nie widać koneserów tanich trunków i czułem się bardzo bezpiecznie. Resztę bym zostawił. Ten wyjazd nauczył mnie jednej ważnej rzeczy: pomimo tych wszystkich dobrodziejstw dużo rzeczy bym zmienił. I to właśnie dlatego powinniśmy doceniać to, co mamy u siebie.
A Tobie co najbardziej się spodobało? Sekcja komentarzy na Facebooku jest właśnie dla Ciebie.
Jest to pierwszy artykuł z serii „Dwa tygodnie po Bałtyku” w której opisuję moją dwutygodniową wycieczkę po krajach bałtyckich i Finlandii.