Pilzno kojarzy się wszystkim miłośnikom procentów z pilznerem, jednym z najpopularniejszych gatunków piwa na świecie. Spędziłem tam jeden krótki dzień i oprócz piwa to miasto kojarzy mi się z wszechobecną betonozą. Dlaczego? Zobaczcie sami.
Pilzno przywitało mnie pięknym dworcem w remoncie, takie właśnie mam szczęście – wszędzie te remonty. Ktokolwiek rzucił na mnie klątwę remontozy – proszę ją zdjąć! Przyjechałem dość późno, bo zameldowanie było o godzinie 15, plecak ciężki a temperatura powyżej normalnej. Przeczekałem godzinę, ostawiłem rzeczy do hotelu i w drogę. Mój nocleg mieścił się przy samym browarze Pilsner Urqell, więc od niego zacząłem wizytę. I pierwsze rozczarowanie.
Po pierwsze: browar zwiedza się w wycieczkach – okej, to zrozumiałe. Po drugie: ostatnie zwiedzanie po angielsku kończy się o godzinie 14. Mój czeski nie jest na tyle dobry, by zrozumieć wszystko, więc bez sensu było marnować 2 godziny na coś z czego nic nie zrozumiem. Miałem ochotę na spróbowanie piwa prosto z browaru, ale temperatura była zdecydowanie za duża na alkohol. No cóż, bywa i tak. Odwróciłem się na pięcie i udałem się w drogę do centrum.
I tu kolejne rozczarowanie: nic tu nie ma oprócz betonu i kamienic (pięknych!). Żeby było jasne – nic nie oczekiwałem od tego miasta. Jest na prawdę ładne, ale troszeczkę brakuje terenów zielonych by uchronić się od żaru z nieba.
Nawet udało mi się załapać na koncert 35. Pułku Piechoty Pilzna prezentującego pieśni ludowe. Nawet fajne 🙂
Pomału zaczynał się wieczór. Pojechałem na chwilę do hotelu odpocząć (ilość kilometrów pod rząd swoje robi) i wróciłem na rynek na złotą godzinę. I teraz widać piękno tej starówki…
I to by było na tyle z Pilzna. Wiem, że nie zobaczyłem wszystkiego co powinienem. Ale przyznam się do jednego błędu – za mało odpoczynku. Czasami trzeba odpuścić i zostawić energię na coś lepszego. A samo Pilzno polecam na troszeczkę dłużej niż pół dnia – tak, aby zobaczyć to, co mi się nie udało.