Każda majówka w Polsce nie obejdzie się bez spędzenia trzech pierwszych dni maja przy grillu. Przed długim weekendem majowym sklepy oblężone są przez klientów, którzy nie zdążyli jeszcze dokupić brykietu czy karkówki w swojej ulubionej marynacie. Moja majówka zazwyczaj wygląda inaczej i pierwsze o czym myślę to gdzie by tu znowu pojechać. Wybór padł na miasteczko w Niemczech, które część swojej nazwy dzieli z innym niemieckim miastem. Mowa o Frankfurcie nad Odrą.
Wyruszyłem dość późno bo byłem na miejscu dopiero o godzinie 12. Duża część dnia zmarnowana, ale poprzednie dni były tak intensywne, że nie miałem ochoty wstawać znowu o 5 rano. Wyjazd był nastawiony głównie na zakupy i zrobieniu kilku zdjęć dla zasady „żeby nie było, że nie byłem”.
Po krótkim spacerze po centrum czas na budżetowego klasyka, czyli kebab. I tu pierwszy problem. GOTÓWKA. Byłem przekonany, że przez COVIDa nawet Niemcy zaczęli stosować bezgotówkowe formy płatności. Prawie nic się nie zmieniło na przestrzeni tych dwóch lat. Znalezienie bankomatu, z którego nie trzeba wypłacać fortuny to też było osiągnięcie. Koniec końców udało się wypłacić 5 euro, bo tyle kosztował mój obiad. Pierwsza lekcja odrobiona. Żeby było jasne – to nie był mój pierwszy raz w Niemczech i spodziewałem się tego. Ale nie takiej lipy.
Obsługa nawet rozumiała język polski. Z niemieckim się nie lubimy odkąd zacząłem się go uczyć. Po trzech podejściach od podstaw nadal go nie umiem dobrze. Nie żebym nie mógł się nauczyć – po prostu nie chcę. Kebab był praktycznie taki sam jak spotkamy w Polsce – po prostu poprawny, bez szału. Po obiedzie krótkie zakupy i powrót do domu. Nie obyło się bez przygód, bo pociąg był odwołany i jechaliśmy autobusem do Rzepina. Co najgorsze, nie starczyło miejsc dla wszystkich i kilka osób musiało zostać. A był to ostatni pociąg w dobie. Jak dla mnie powinien być to przeogromny wstyd dla przewoźnika. Pierwszeństwo miały osoby z biletami – ja byłem posiadaczem regiokarnetu, więc wejście na pokład miałem gwarantowane. Żałowałem, że byłem tutaj tak krótko. Obiecałem, że kiedyś wrócę.
Przyszedł styczeń 2023. Po bardzo wyczerpującej sesji chciałem przewietrzyć głowę i pojechać gdzieś. Zaproponowałem przyjaciółce wyjazd do Frankfurtu nad Odrą ciesząc się, że uda mi się nadrobić pewne braki. Wyjazd był bardzo wcześnie, około 6:30 z dworca. Na miejscu byliśmy około godziny 8.
Na miejscu zastaliśmy puste miasto. Nikogo nie było. Była to sobota, więc dla niektórych dzień wolny. Korzystając z okazji wyruszyliśmy w stronę Odry mając nadzieję na piękny wschód słońca. I tak było.
Po prostu coś pięknego. Moja babcia mawia, że wschody są fajniejsze bo dzień dopiero się zaczyna a zachody smutne, bo się kończy. Szczerze coś w tym jest. Korzystając z porannego światła poszliśmy na spacer po pięknym centrum. Mogliście je zobaczyć na poprzednich zdjęciach. Było trochę za wcześnie by robić ładne zdjęcia bez stabilizowanego podłoża, którego mi brakowało do zrobienia nieporuszonego zdjęcia.
Po spacerze czas na kawę. Kolejna niespodzianka. Obsługa nie zna ani polskiego ani angielskiego. Jakimś cudem z naszą beznadziejną znajomością niemieckiego udało zamówić się coś ciepłego do picia. Było ciężko, ponieważ oboje mieliśmy problem z internetem i tłumacz nie działał. Kolejna lekcja wyciągnięta – zawsze pobierać paczki offline (tym razem zapomniałem). Po kawie wycieczka do dalszej części.
Około godziny 12 skończyły się miejsca w centrum, które chcieliśmy zobaczyć. Szybki rzut okiem na mapę i mamy – Wildpark. Miejsce to było oddalone około 20 minut jazdy od centrum. Wsiedliśmy w autobus podmiejski i po dłuższej chwili byliśmy na miejscu. Wstęp kosztował 2 euro (tutaj też tylko gotówka). Dopiero po wejściu ukazało nam się coś, czego zupełnie się nie spodziewaliśmy. Jest to ZOO w otwartej formule. Po otwarciu pierwszej furtki dołączyło do nas milusie towarzystwo.
Zwierzęta chodziły za nami całą drogę. Każda łapówka – walutą było jedzonko – przedłużała obecność towarzystwa. Potem była zmiana warty przez kolejnych łakomczuchów.
Idąc dalej, kręg towarzyski powiększał się o nowe gatunki.
Ze względu na sobotni rozkład jazdy musieliśmy wyrobić się w godzinę. Zdecydowanie za mało. Jeśli zdjęcia kogoś przekonały do odwiedzenia tego miejsca – polecam minimum 2 godziny. Czas na powrót do centrum i obiad.
Nie było zbyt wiele czasu by stołować się w jakiejś ładnej restauracji, więc wybór padł na fast fooda. Niemiecki McDonald’s zaskakuje swoim zacofaniem. Brak kiosków, brak numerków, czekasz na swoje zamówienie przy kasie. Tutaj z angielskim nie było żadnego problemu. Okazało się, że obsługiwała mnie polka, która po moim niezbyt udanym pokazie znajomości angielskiego powiedziała mi SMACZNEGO po polsku. Jej uśmiech zapamiętam na długo.
Po posiłku był czas na szybki spacer na most łączący Frankfurt ze Słubicami. Niemiecka strona na pewno jest ładniejsza.
Tym razem obyło się bez zastępczej komunikacji autobusowej i wróciliśmy do swoich domów bez żadnych przeszkód.
Czy jeszcze tam wrócę? Czas pokaże. Na pewno zabiorę ze sobą więcej gotówki oraz nie pomylę kozy z baranem.